sobota, 6 stycznia 2018

Hawkwind - Live Seventy Nine (1980)

Data zakupu: 2 stycznia 2018 roku

Moja przygoda z Hawkwind była wieloetapowa. Pierwszy raz sięgnąłem po ich twórczość zachęcony zachwytami nad Space Ritual i okresem kiedy w zespole grał Lemmy. Kompletnie nie przypadło mi to do gustu, uważałem, że to nudna i bezsensowna muzyka, oparta na prostackich riffach. Całkowicie niezrozumiałe było dla mnie dlaczego nazywano tą muzykę space rockiem, skoro klawiszy i elektroniki było tam jak na lekarstwo (czyli bardzo mało). Bardziej przypominało to rock psychodeliczny z lat 60-tych i eksperymenty Pink Floyd z okresu A Saucerful of Secrets, niż to co zaprezentowali Ozric Tentacles w latach 80. i 90. XX wieku. Space Ritual odrzucił mnie całkowicie.

Parę lat później kumpel pożyczył mi debiutancki album zespołu. Zawarta na nim muzyka różniła się znacznie od tego co znałem wcześniej. Było więcej fajnego grania, sporo solówek gitarowych i saksofonowych, niektóre kawałki, choć mocno psychodeliczne, to miały spory urok. Największym atutem debiutu była obecność gitarzysty solowego, Huw Lloyd-Langtona - jego gra bardzo urozmaicała muzykę grupy. Polubiłem ten album i ponownie sięgnąłem po płyty następujące po nim. Nadal jednak mi się nie podobały. Hawkwind na długie lata poszedł w odstawkę - oprócz debiutu, do którego czasami wracałem z przyjemnością.

Sprawa powróciła po kolejnych latach, kiedy zespół Banco de Gaia wydał album Memories Dreams Reflections. Znalazły się na nim 3 covery: Echoes Pink Floyd, Starless King Crimson i kompletnie mi nie znany Spirit of the Age - nawet nie wiedziałem czyj to cover. Nie bardzo mi podszedł, częściej słuchałem tamtych dwóch. Dopiero później jakoś zaskoczył i okazał się być całkiem fajnym kawałkiem. Wtedy zorientowałem się, że to utwór Hawkwind. Dlatego też ponownie sięgnąłem po ich twórczość, tym razem jednak zacząłem od okresu po Lemmy'm. Na początku jednak nie zaskoczyło :-) Przesłuchałem kilka albumów i znowu porzuciłem Hawkwind.

W zeszłym roku coś jednak w końcu zaskoczyło - po przesłuchaniu Quark, Strangeness and Charm byłem zachwycony. Zarówno Spirit of the Age jak i Damnation Alley okazały się fantastycznymi piosenkami, a to był dopiero początek. Okazało się, że nie trawię okresu z Lemmy'm w składzie, natomiast bardzo podpasował mi okres od 1976 roku aż do 1992 i albumu Electric Tepee. Prawie każdy album mi się podoba. No bo w końcu pojawiło się mnóstwo klawiszy i elektroniki, na długi okres do zespołu powrócił Huw Lloyd-Langton, co zaowocowało wzmocnieniem brzmienia, zahaczającego czasami o metal (album Levitation), a na pewno dało wiele wspaniałych solówek gitarowych. No i lider zespołu Dave Brock też zmienił podejście do grania - zamiast wygrywać prostackie riffy, które potrafiłby zagrać nawet debiutant gry na gitarze, zaczął kombinować. 

I tak doszliśmy do opisywanego albumu. Nagrany w dość szczególnym okresie - Dave Brock zaczął wątpić w swoje umiejętności, a nawet w sens dalszego grania, zespół się prawie kompletnie rozleciał - odszedł m.in. Robert Calvert, który przez 3 lata był głównym wokalistą i twórcą słów. Odszedł też odpowiedzialny za wzbogacenie brzmienia klawiszowiec i skrzypek Simon House, nie było też skonfliktowanego z Brockiem saksofonisty i flecisty Nika Turnera. Zespół stanął na rozdrożu. Na szczęście szybko udało się pozyskać nowych muzyków. Do Brocka, basisty Harvey'a Bainbridge'a i perkusisty Simona Kinga dołączył dawny kumpel Huw Lloyd-Langton oraz znany z zespołu Gong klawiszowiec Tim Blake - ten sam, który stworzył wspaniałe dźwięki na płycie You.

Ten skład pojechał w trasę koncertową w 1979 roku. Brock nie wierzył w sukces, ale okazało się, że nowy skład był strzałem w dziesiątkę. Zespół zyskał nowe, mocniejsze brzmienie, głównie dzięki nowemu gitarzyście, który naprawdę pokazuje wspaniałą technikę - udaje mu się świetnie pogodzić granie a la lata 70-te jak i te nowocześniejsze, zaczynające się już lata 80-te. Zespół jest świetnie zgrany, chętnie improwizuje (Brainstorm) i zmienia aranżacje (Spirit of the Age). Na całej płycie jest ogromny ogień i radość z grania. W dodatku nie brakuje też nowych, fajnych kompozycji (Shot Down in the Night, Motorway City), a stare zyskują (Master of the Universe). Jest też jeden utwór autorstwa Tima Blake, wprowadzający chwilę wytchnienia (Lighthouse), wspaniale czarujący klawiszowym klimatem. Można powiedzieć, że space rock pełną gębą!

To był drugi, po Space Ritual, album koncertowy zespołu. Początkowo muzycy uważali, że te ich występy były takie sobie, ale kiedy przesłuchali taśmie, zmienili zdanie. W dodatku udało im się uzyskać kontrakt płytowy na dwa albumy z wytwórnią Bronze Records, co zdecydowało, że jednak postanowili działać dalej (Brock twierdzi, że gdyby nie ten kontrakt, historia Hawkwind zakończyłaby się w 1979 roku). Bronze wydało właśnie Live Seventy Nine, a parę miesięcy później światło dzienne ujrzał znakomity album Levitation, przez jednym uznawany za ostatnie wybitne dzieło zespołu, a przez innych, m.in. fanów metalu, za ich najlepsze dokonanie. Ale o tym kiedy indziej.

Udało mi się dorwał w dobrej cenie remaster z 2009 roku - niestety, większość zremasterowanych płyt CD Hawkwind jest horrendalnie droga - 60-70 zł. Oprócz podstawowych 7 utworów mamy tu też cały singiel Shot Down in the Night, czyli wersję radiową utworu oraz Urban Guerilla - również stary kawałek z okresu Lemmy'ego, który uzyskał nowe życie. Brzmienie jest fantastyczne, czyste i klarowne. Książeczka fajna, bardzo ciekawe opisy muzyków i historii zespołu z tego okresu - wyczerpujące temat. Gorzej z oprawą graficzną - kolory na okładce są okropne. Ale taki design tamtych lat, zresztą Hawkwind rzadko miał fajne okładki.

Ocena muzyki: 4/5

Single: Shot Down in the Night

Płyta zapakowana w folię - naklejka na folii

Okładka - już bez folii

Tył

Bok

Środek - pod tray'em reklama innych remasterów zespołu

Rozłożona książeczka

Wnętrze książeczki 1

Wnętrze książeczki 2

Wnętrze książeczki 3

Wnętrze książeczki 4

Wnętrze książeczki 5

Wnętrze książeczki 6

Wnętrze książeczki 7