wtorek, 30 kwietnia 2013

The Orb - Pomme Fritz (1994)

Data zakupu oryginału: 26 grudnia 1996 roku
Data zakupu remastera: 16 lipca 2008 roku

Oryginalną wersję tej płyty przywiózł z wycieczki szkolnej do Wielkiej Brytanii mój dobry przyjaciel, z którym poznawaliśmy wtedy wiele różnych zespołów. Razem odkrywaliśmy świat muzyki elektronicznej, także i Orba. Chociaż, jak się później okazało, ja byłem dużo większym fanem tego zespołu, niż on - dlatego też w Święta Bożego Narodzenia 1996 roku podarował mi płytkę Pomme Fritz, mówiąc, że jego już to nie bawi. A mnie bawi do dziś...

Muzyka zawarta na tym albumie (czy właściwie mini-albumie) to coś kompletnie innego, niż dwie pierwsze, najsłynniejsze. Zawiera dużo więcej elementów jazzu, awangardy, ambientu, a zarazem dużo mniej typowej muzyki tanecznej - chociażby ze względu na brak wyrazistego rytmu. Cały album to operowanie klimatem, różnorakimi samplami i dźwiękami. W dodatku tak naprawdę utwory od 2 do 5 to tylko wariacje na temat tytułowego kawałka. Są zarazem podobne, jak i całkiem różne. Ale momentami wyjątkowo piękne (Alles ist Schoen). Co ciekawe album jest właściwie kolaboracją z innym zespołem - Niemcami z grupy Sun Electric, którzy raczej nie odnieśli dużego sukcesu i znani byli jedynie w wąskim gronie fanów niemieckiej elektroniki.

Jedno słowo o wersji zremasterowanej. W 2008 roku ukazały się unowocześnione wersje czterech płyt Orba: Pomme Fritz, Orbus Terrarum, Orblivion i Cydonia. Osobiście wydałbym te albumy pod nazwą "remaster disaster". To co zaproponowano na dodatkowych płytach CD to jest absolutna żenada (wyjątkiem jest Orblivion). Najczęściej zawierają one inne wersje miksów utworów znanych z podstawowych płyt. W przytłaczającej większości jest to absolutna NUDA!! Na Pomme Fritz mamy 5 bonusów, z czego 4 to remiksy dokonane przez różnych członków zespołu, w dodatku wszystkie brzmiące prawie identycznie. Naprawdę okropna sprawa, nie wiem po co wydawać takie badziewia. Jedynym plusem jest miks o nazwie Star Twister (Pomme Fritz & Apple Sauce Mix) - znany już wcześniej z limitowanej edycji składaka U.F.Off. Jedyny kompletnie inaczej brzmiący i intrygujący miks. Reszta - do piachu.

Wydanie jest za to dość ładne. Estetycznie wydane w zwykłym, podwójnym jewelboksie, z grubą książeczką i ciekawym opisem powstawania płyty. Bardzo lubię też okładkową grafikę - ta maszyneria układająca się w napis Orb... Naprawdę świetne.

Ocena muzyki: 4/5 | Link do Spotify

Okładka

Tył

Bok

Środek

Płyta z bonusami

Rozłożona okładka

Wnętrze książeczki 1

Wnętrze książeczki 2

Wnętrze książeczki 3 - po prawej tekst sampla przewijającego się przez cały album, dobrze znanego fanom Porcupine Tree - ten sam fragment pojawia się na końcu płyty Signify

Wnętrze książeczki 4

Wnętrze książeczki 5

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Soundgarden - Down on the Upside (1996)

Data pierwszego zakupu: 28 października 1996 roku
Data ponownego zakupu: 27 grudnia 2012 roku

Jako chłopak dorastający w latach 90-tych ubiegłego wieku musiałem przejść przez "chorobę" zwaną "grunge". Oczywiście na pirackich kasetach miałem i Nevermind Nirvany i Ten Pearl Jam i Dirt Alice in Chains... Badmotorfinger Soundgarden jakoś nie znalazłem - musiałem się posiłkować wypożyczalnią płyt CD. I jakoś z tych czterech najsłynniejszych grup Soundgarden najbardziej mi podszedł. Zwłaszcza właśnie w 1996 roku miałem sporą jazdę na nich. Nawet na początku 1997 roku zapisałem się na listę mailową dot. tego zespołu - jakoś tak chyba tydzień przed ogłoszeniem, że się rozwiązali. No i zaczęła się jazda - jednego dnia dostałem chyba 500 maili fanów płaczących nad tym faktem. Totalna histeria, głównie ze strony Amerykanów. Pamiętam jeden mail - babka w średnim wieku płakała nad ich rozpadem, ale jej 5-letni synek ją pocieszył: Mamo, przecież wciąż masz ich płyty i możesz ich słuchać. To ją podbudowało. Komedia po prostu.

Muzycznie to już była troszkę jazda w dół. Po rewelacyjnej Badmotorfinger i naprawdę niezłej Superunknown, płyta Down on the Upside jest najbardziej łagodna i wygładzona. Za to brzmi najlepiej z tych trzech. Jest tu parę naprawdę świetnych kawałków typu No Attention, Never Named, Applebite, Ty Cobb czy Boot Camp. Jest też parę beznadziejnych wypełniaczy jak Blow Up the Upside World (kopia Black Hole Sun), Switch Opens czy Burden in My Hand. Tak naprawdę wtedy średnio mi się podobała. Obecnie jakoś bardziej ją doceniam - ma swoje smaczki.

Za to jedno jest pewne - jest najładniej wydana ze wszystkich płyt Soundgarden. Świetne zdjęcia, ładnie wkomponowane teksty utworów, dobry design. Tylko okładka jakaś taka niewyraźna... Co ciekawe - poprzednio też miałem wersję w digipaku. W przeciwieństwie do dzisiejszych wydań digipakowych, częstokroć zawierających dodatkowe utwory, ówczesna wersja w tekturce różniła się tym od wersji pudełkowej, że... no cóż, była w digipaku. I tyle.

Ocena muzyki: 3/5 | Link do Spotify

Single: Pretty Noose, Burden in My Hand, Blow Up the Outside World

Okładka

Tył

Bok

Środek

Rozłożona książeczka

Wnętrze książeczki 1

Wnętrze książeczki 2

Wnętrze książeczki 3

Wnętrze książeczki 4

Wnętrze książeczki 5

Wnętrze książeczki 6

Wnętrze książeczki 7

niedziela, 28 kwietnia 2013

Ozric Tentacles - Arborescence (1994)

Data pierwszego zakupu: 27 maja 1996 roku
Data ponownego zakupu: 29 lipca 2006 roku

Kolejny zespół który poznałem dzięki audycji Piotra Kosińskiego w RMF-ie. Tym razem zakupu dokonałem w sklepie Rock Serwisu - był kiedyś taki mały sklepik na ul. Szpitalnej w Krakowie. Ozriców można było zakupić tylko tam - inne sklepy tego nie miały w ofercie (nie to co dzisiaj...). Szarpnąłem się na ten album, choć słyszałem wcześniej może jeden kawałek kapeli. No i początkowo poczułem się niesamowicie rozczarowany. Nie podobało mi się brzmienie, muzyka była dziwaczna i jakaś taka łagodna. Długo dojrzewałem do tego zespołu, tak naprawdę polubiłem ich dopiero na początku tego wieku. No i jestem fanem ich twórczości do dziś, choć ostatnie albumy średnio mi podchodzą - chyba formuła się wyczerpała.

Album Arborescence podoba mi się obecnie bardzo, choć pewnie głównie ze względów sentymentalnych - w końcu to pierwsza płyta zespołu, którą poznałem. Obecnie zachwyca mnie przede wszystkim gra klawiszowca - kreuje on piękne dźwięki, niespotykane u innych wykonawców (dlatego utwór tytułowy dość często był później samplowany). Sekcja też gra fajnie, a solówki gitarowe, występujące raczej rzadko, miło wpadają w ucho. No i jest tu sporo przestrzeni - w końcu w space rocku o to chodzi. Moim ulubionym kawałkiem jest Dance of the Loomi - bardzo przyjemny, lekko ambientowy w klimacie utwór.

Obecnie posiadam wydanie zremasterowane, w digipaku. Nie ma tam wiele, głównie tekst o powstawaniu płyty i parę rysunków - dość udanych. W końcu to muzyka instrumentalna, więcej tekstów nie trzeba. Ale ogólnie nawet ładne to wydanie.

Ocena muzyki: 5/5 | Link do Spotify

Okładka - całkiem ładna

Tył

Bok - i znowu napisy idą z dołu do góry

Rozłożony digipak na raz...

...i na dwa - w całej okazałości

sobota, 27 kwietnia 2013

The Orb - The Orb's Adventures Beyond the Ultraworld (1991)

Data zakupu zwykłej wersji: 7 maja 1996 roku
Data zakupu remastera: listopad 2008 roku

Po zachwycie nad płytami Orbus Terrarum (kasecie) i U.F.Orb (CD) musiałem sięgnąć po tą najsłynniejszą - dwupłytowy debiut o jakże idiotycznym tytule (pierwotnie miał się nazywać Back Side of the Moon). Na szczęście gdzieś go dorwałem - chyba w Music Cornerze (sensownych sklepów z płytami w Krakowie nie było zbyt dużo). Było to wydanie Island, czyli właściwie reedycja z 1994 roku - w cienkim, podwójnym jewelboksie. Oryginał, wydany przez Big Life był w takim dużym, grubym boksie - na początku albumy dwupłytowe wydawano właśnie w czymś takim. Szybko jednak zastąpiono je podwójnymi, lecz cienkimi pudełkami o normalnej szerokości. Sporo takich pudełek posiadam.

W 1991 roku ten album to był szok. Połączenie muzyki tanecznej spod znaku klubowych brzmień z dostojnym, ambientowym brzmieniem klasyków tj. Klaus Schulze, Vangelis czy Jean-Michel Jarre. Wcześniej tego nie robiono. W dodatku całość okraszono mnóstwem różnorakich sampli - a to przyrody, a to fragmentów filmów (w Earth (gaia) jest fragment dialogu z filmu Flash Gordon), a to odgłosów miejskich i nie tylko... Anglicy oszaleli na punkcie tego zespołu. Zresztą nie tylko Anglicy - sporą popularność Orb zdobył także w Stanach Zjednoczonych, a szwajcarski zespół The Young Gods wsamplował fragment Little Fluffy Clouds w jeden ze swoich remiksów, opatrując go podtytułem "The Orb Style". O remiksy zabiegali m.in. Mike Oldfield, Yellow Magic Orchestra, Depeche Mode, Primal Scream, Front 242 czy U2 (choć ten ostatni miks nigdy nie ujrzał oficjalnie światła dziennego). 

Po latach jednakże wiele brzmień z tego albumu się bardzo zestarzało. Oczywiście moim zdaniem, bo na Wyspach ma on status kultowego. Taneczne rytmy mocno trącą myszką (jak w Perpetual Dawn czy Outlands), a niektóre utwory, kiedyś nowatorskie, obecnie nużą (Earth (gaia), Supernova at the End of the Universe). Znakomicie bronią się jedynie te fragmenty, w których dominuje ambient jak Back Side of the Moon, Spanish Castles in Space czy Star 6 & 7 8 9. Dla nich warto poznać ten album.

W 2006 roku debiut także został poddany remasteringowi i ukazał się w eleganckim digipaku z dodatkową płytą. Wydanie bardzo podobne do U.F.Orb, jedynie dobór utworów na bonusowym dysku dość dyskusyjny. Ale materiału z tamtych lat było tak wiele, że musiano dokonać jakiejś selekcji. Osobiście wywaliłbym tylko nudnawą wersję A Huge Ever Growing... z sesji dla Johna Peela, a wstawił świetny miks Perpetual Dawn z Aubrey Mixes. Cóż, nie można mieć wszystkiego.

Ocena muzyki: 3/5 | Link do Spotify

Single: A Huge Ever Growing..., Little Fluffy Clouds, Perpetual Dawn

Okładka z plastikową obwolutą

Obwoluta wysunięta

Tył

Bok

Środek po otwarciu...

...i w całej okazałości. Płyta nr 3 jest wsunięta w kopertkę

Przód książeczki

Rozłożona książeczka

Wnętrze książeczki 1

Wnętrze książeczki 2

Wnętrze książeczki 3

Wnętrze książeczki 4

Wnętrze książeczki 5

Wnętrze książeczki 6

Wnętrze książeczki 7

Wnętrze książeczki 8

Wnętrze książeczki 9

Wnętrze książeczki 10

Wnętrze książeczki 11

piątek, 26 kwietnia 2013

The Orb - U.F.Orb (1992)

Data zakupu podstawowej wersji: 29 kwietnia 1996 roku
Data zakupu remastera: 1 września 2008 roku

To jeden z pierwszych przypadków, kiedy wymieniłem stare, zwykłe wydanie płyty na bardziej wypasione. Moja przygoda z Orbem zaczęła się od zespołu Pink Floyd. Tydzień przed premierą płyty The Division Bell w 1994 roku Piotr Metz (wtedy w RMF) puścił w swojej cotygodniowej audycji płytę Wish You Were Here Floydów zremiksowaną niby przez zespół The Orb. Dzisiaj już wiadomo, że Orb nie miał z tymi remiksami nic wspólnego - jedynie fragmenty Little Fluffy Clouds zostały tam wsamplowane. Bardzo mi się te miksy spodobały, jednakże zespół w Polsce nie był prawie w ogóle znany. Rzecz zmieniła się dopiero w maju 1995 roku, kiedy to na naszym rynku pojawiła się kaseta z albumem Orbus Terrarum. Oczywiście natychmiast zostałem jej posiadaczem i kompletnie wsiąkłem w ten świat. To było dla mnie jak objawienie - coś całkowicie innego, niż do tej pory słyszałem. Ale to już historia na inną opowieść.

Muzycznie album U.F.Orb, drugi w dyskografii zespołu, mocno odbiegał od bogatej w dźwięki płyty Orbus Terrarum. Mroczny, bardziej minimalistyczny, mocno definiujący gatunek ambient house, choć zarazem zawierający sporo muzyki tanecznej, dubu i samego house'u. Klasyk. W dniu wydania debiutował na pierwszym miejscu angielskiej listy przebojów - taka wtedy była jazda na Orba na wyspach. Album faktycznie na to zasługiwał. Dużo ciekawszy niż debiut, mniej chaotyczny, nagrany z mnóstwem gości (m.in. Jah Wobble, Steve Hillage, duet Slam, Youth) okazał się zarówno sukcesem, jak i przekleństwem. Kolejne albumy, nagrane dla dużej wytwórni Island już nie miały takiego potencjału komercyjnego jak dwa pierwsze płyty zespołu. Aby przypomnieć o tej świetnej płycie, w 2007 roku, po 15 latach od jej debiutu, ukazała się zremasterowana wersja "Deluxe".

I to jest pierwsza płyta, która dorównuje tym pięknym albumom opisywanym na blogu Płytomaniaka. Wydana pięknie w rozkładanym digipaku i spakowano w plastikową obwolutę, z grubą książeczką zawierającą długi esej o powstawaniu płyty oraz, co najważniejsze, drugą płytę z rzadkimi nagraniami. Edytorsko - pięknie. Co do bonusowej płyty - ze wszystkich remasterów (a wyszło ich w sumie 6) zawiera najlepszy dobór nagrań. Wyrzuciłbym jedynie kiepskie jakościowo demo Blue Room, ale reszta jest całkiem ciekawa. Szkoda jednak, że to tylko parę (bardzo długich, jak przystało na Orba w tamtych latach) utworów. Wydanie 4-płytowe zadowoliłoby mnie bardziej. Trudno. Może na 25-lecie...

Ocena muzyki: 5/5 | Link do Spotify

Single: Blue Room, Assassin

Okładka w plastikowej obwolucie

Obwoluta zsuwa się lekko z digipaka

Tył

Bok

Rozłożony digipak "na raz"

Kolejne rozłożenie uwidacznia płyty. W jednej z kieszonek jest schowana książeczka. Powyżej obwoluta zdjęta z digipaka

Książeczka

Rozłożona książeczka

Wnętrze książeczki 1

Wnętrze książeczki 2

Wnętrze książeczki 3

Wnętrze książeczki 4

Wnętrze książeczki 5

Wnętrze książeczki 6

Wnętrze książeczki 7

Wnętrze książeczki 8

Wnętrze książeczki 9