niedziela, 29 listopada 2020

Stara Rzeka - Zamknęły się oczy ziemi (2015)

Data zakupu: 9 listopada 2020 roku

Stara Rzeka, czyli solowy projekt Kuby Ziołka, już swoim debiutem wywołał niemały ruch w biznesie, także za granicą. Kubie udało się pokazać, że jednak nie wszystko jeszcze zostało powiedziane w kategorii muzyki z pogranicza rocka, elektroniki i folku. Stworzył dzieło niesamowicie eklektyczne i zarazem oryginalne i pasjonujące. Wymieszał black metal z ambientem, folk z drone'ami, rock z elektroniką. Debiut był bardzo dobry, natomiast drugi (i niestety, ostatni) album projektu okazał się być jeszcze lepszy. Jest zdecydowanie mniej metalu, więcej folku i elektroniki. Właściwie tylko otwierający album utwór Nie zbliżaj się do ognia zawiera mocniejsze fragmenty, zaczynając się mocno zniekształconymi riffami, aby następnie wpaść w zapętlone drone'y, pulsujące niesamowitą energią, a potem trochę złagodnieć i dać miejsce gitarze akustycznej. W ogóle w całej twórczości Starej Rzeki dominuje gitara akustyczna - niekiedy jest ona jedynym instrumentem (Melodia, Mitylena), niekiedy z lekkim dodatkiem elektroniki tworzy niesamowity nastrój (Mapa), częściej jest idealnym podkładem pod niesamowite brzmieniowo ballady (W sierpniową noc, Małe świerki, Ogniste kazania B.B.). Daje też wytchnienie po burzy dźwięków (W szopie, gdzie były oczy, Stara Rzeka, Nie zbliżaj się do ognia). Właściwie tylko dwa utwory nie zawierają akustycznego grania - w Czarnej Wodzie króluje nieprzesterowana gitara elektryczna, natomiast BHMTH (czyli historia z wujkiem Albertem) to najbardziej elektroniczny utwór na płycie, z dominującym automatem perkusyjnym. W każdym utworze czuć za to powiew ciemnego boru, starego lasu i folkowych klimatów - czasami mocno niepokojących. Piękne granie.

Równie piękne jest wydanie tego dwupłytowego albumu. Elegancki digipak, co prawda nie zawierający książeczki, ale w sumie to nie przeszkadza. Choć szkoda, że nie ma tekstów utworów, jedynie cytaty które zainspirowały autora.

Ocena: 4/5


Okładka

Tył

Bok

Rozłożony digipak na raz...

...i na dwa
 

środa, 18 listopada 2020

Meat Beat Manifesto - ...In Dub (2004)

Data zakupu: 4 listopada 2020 roku

Meat Beat Manifesto to zespół, który już się parę razy pojawił na moim blogu, aczkolwiek jedynie w kontekście remiksów (Nine Inch Nails czy The Young Gods). Zespół, który grał big beat, zanim stał się modny (głównie dzięki The Chemical Brothers czy Fatboy Slim). Który od końca lat 80. ubiegłego wieku idzie własną ścieżką, dzielnie prowadzony przez Jacka Dangersa - jedynego stałego członka zespołu. W latach 90. bardzo popularny wśród wyznawców undergroundowej elektroniki, pionier jeżeli chodzi o łączenie brzmień analogowych z cyfrowymi (album RUOK? zawiera wiele dźwięków generowanych przez unikatowy syntezator EMS Synthi A). W każdym razie - fajny zespół, choć bez fajerwerków.

Oprócz big beatów, breakbeatów itp. dźwięków Dangers lubi także dub, oczywiście przerobiony na własną modłę. W 2002 roku, po 4 letniej przerwie zespół powrócił z nowym albumem RUOK?, który był dość minimalistyczny, bardzo chłodny i elektroniczny. W dodatku bez wokalu, co też było nowością, bo wcześniej Jack coś tam śpiewał w niektórych kawałkach. Natomiast w 2004 ukazała się wersja dubowa ...In Dub zawierająca remiksy nagrań z tamtego albumu, ale też parę dodatkowych nagrań (np. Caramel Dub). W większości nagrania są dużo lepsze niż oryginały - choć być może to tylko takie moje zboczenie, że czasami lubię remiksy bardziej niż pierwotne wersje. Oprócz dodania dubowych basów, wiele nagrań niewiele się różni od tych z poprzedniej płyty. Ale słucha się tego znakomicie. Pojawiły się też wokale w niektórych nagraniach, ale tym razem zaśpiewane przez DJ Collage - wszystkie w formie "ragamuffin" - bardzo jamajkowe. Co ciekawe ten album ukazał się też na DVD w formie 5.1 Audio. Nie bardzo widzę potrzebę takiego działania, ale cóż...

Wydanie skromne, w środku nic ciekawego, bohomazy typowe dla MBM.

Ocena: 3/5


Okładka

Tył

Bok

Środek

Rozłożona wkładka

Wnętrze wkładki


środa, 11 listopada 2020

Amplifier - The Octopus (2010)

Data zakupu: 20 października 2020 roku

Zespół Amplifier poznałem dzięki rekomendacji innego zespołu, Oceansize. W ostatnim roku działalności (2011) polecali Amplifiera jako swoich "braci w hałasie". Zaintrygowało mnie to, szczególnie, że wokalista Oceansize wspomagał wokalnie Amplifiera. Postanowiłem przyjrzeć się im dokładnie. W ich dyskografii uderzyła mnie jedna rzecz: album The Octopus zajmował 2 płyty CD, od poprzedniego albumu dzieliło go ponad 4 lata (debiutowali w 2004) i w dodatku został wydany własnym sumptem przez zespół. Było to bardzo ciekawe, szczególnie kiedy okazało się, że te 2 godziny muzyki to jest doskonała rzecz!

Amplifier to było wtedy trio muzyków (teraz jest ich 4). Jego założycielem, wokalistą, gitarzystą, autorem tekstów, producentem i inżynierem dźwięku jest Sel Balamir, którego delikatny wokal i potężne brzmienie gitary nadaje utworom zespołu charakterystycznego stylu. Cały album to jedna wielka orgia gitarowa z mnóstwem efektów, pełna space-rock, prog-rocka, alternatywnego metalu, całkowicie oryginalna i wyśmienita. Utwory są długie, skomplikowane, ale momentami niesamowicie atmosferyczne, zahaczające o psychedelię i inne gatunki. Potrafią stworzyć niesamowity riff (Interstellar), wciągającą melodię (Planet of Insects), niesamowity mrok (utwór tytułowy), albo też delikatną atmosferę (Bloodtest). Świetne są też początki i końce nagrań, czasami trochę od czapy jak początek The Wave, czasami bardzo fajne, jak końcówk Minion's Song. Trochę gorzej wypadają na tym albumie ballady (na szczęście tylko dwie: White Horses at Sea i Oscar Night), co jest o tyle dziwne, że zarówno na debiucie, jak i na kolejnej płycie (Echo Street) te balladowe fragmenty były całkiem niezłe. Oprócz tego mamy też fajne chóralne śpiewy (Minion's Song, m.in. gościnnie śpiewa wokalista Oceansize, Mike Vennert), powolne solówki gitary (Trading Dark Matter On The Stock Exchange) czy mroczne granie spod znaku Toola (The Sick Rose). Całość okraszona jest niepowtarzalną atmosferą i niepodrabialnym wokalem Sela.

Wydanie, które zakupiłem jest drugą edycją digibooka. Pierwsza jest dawno wyprzedana i miała inny, większy format. Niestety, trochę się rozczarowałem - design jest taki sobie, w środku znajduje się tyle filozoficzny bełkot (inny niż w pierwszym wydaniu), tekstów brak, opis personelu jest tylko na jednej stronie, tytułu płyty w ogóle nigdzie nie ma (!), a tytuły nagrań znajdują się pod plastikiem trzymającym płyty (w dodatku z okropną czcionką). Trochę zalatuje to amatorszczyzną. Ja rozumiem że wydajemy to własnym sposobem, ale trochę ogłady by się przydało (design jest autorstwa Sela). Na szczęście na półce wygląda to ładnie, szczególnie logo ośmiornicy jest super.

Ocena: 4/5

Single: The Wave, Planet of Insects

Okładka


Tył

Bok

Płyta nr 1

Środek książeczki 1

Środek książeczki 2

Środek książeczki 3 - Incepcja! Książka na zdjęciu w książce!

Środek książeczki 4

Środek książeczki 5

Środek książeczki 6 - ten tekst zajmuje kolejne kilkadziesiąt stron

Środek książeczki 7 - rysunki pod koniec książeczki

Środek książeczki 8

Środek książeczki 9 - jedyne opisy dotyczące albumu

Płyta nr 2