sobota, 25 grudnia 2021

Hawkwind - Electric Tepee (1992)

Data zakupu: 3 grudnia 2021 roku

Pierwsza pełnoprawna płyta Hawkwind w latach 90-tych XX wieku. Ależ to się świetnie zaczyna - uderzenie syntezatora, perkusja i riff - po prostu czadowo i niesamowicie klimatycznie. LSD to jeden z najlepszych otwieraczy płyt jakie słyszałem. W dodatku po powolnym początku zaczyna się szybka jazda bez trzymanki i tak do końca utworu - tempo szybkie, perkusja (elektroniczne bębny) daje czadu, gitara rzęzi, bas trzyma rytm i do tego całe mnóstwo elektroniki w tle. To chyba jedyny przypadek kiedy Hawkwind brzmi podobnie do swoich naśladowców czyli Ozric Tentacles. 

Natomiast potem jest już różnie - zaraz po LSD mamy ambientowe fragmenty, które staną się stałym punktem programy wszystkich późniejszych płyt. Blue Shift to przyjemne plumkanie, natomiast Death of War to już mroczna elektronika z melodeklamacją w tle. W ogóle na płycie dominują klawisze, takich stricte rockowych kawałków mamy mało: znakomity Secret Agent, Mask of the Morning (z tekstem zaczerpniętym z Mirror of Illusion z debiutanckiej płyty!) i przebojowy Right to Decide. Żwawiej jest też w Sadness Runs Deep i Snake Dance, ale te już są łagodniejsze i czasami zahaczają o reggae. Dominują ambienty (tytułowy kawałek, Garden Pests czy Space Dust) lub klimatyczne fragmenty z rytmem (transowy Don't Understand, doskonały Going to Hawaii). Cały album jest bardzo długi - ponad 74 minuty, ale nie nużący. Dominują utwory instrumentalne - na kolejnej płycie to już będzie w ogóle norma. Bardzo lubię ten album, choć to średnie stany Hawkwind. Faktem jest za to, że bardzo długo nie nagrali nic równie interesującego - chyba dopiero Onward z 2012 roku jest ciekawy.

Wydanie kanadyjskie, niestety, bardzo brzydki design. Okropny zielony kolor tła, nieczytelne napisy z tyłu okładki, dobrze że tytuły utworów są we wkładce. Natomiast to co jest w środku wkładki woła o pomstę do nieba - czerwona czcionka na pomarańczowym tle - nic się nie da przeczytać.

Ocena: 3/5

Single: Right to Decide








sobota, 18 grudnia 2021

Hawkwind - Levitation (1980)

Data zakupu: 3 grudnia 2021 roku

Podobno to album, który bardzo lubią metalowcy. Jak dla mnie to na pewno jeden z najlepszych albumów Hawkwind. Jest trans, są riffy, są fajne melodie, jest sporo instrumentali (efekt braku dobrego tekściarza po odejściu Robert Calverta). Jedyny album studyjny grupy na którym bębnił Ginger Baker. Co prawda osobiście tego nie słyszę, ale nie znam za bardzo jego twórczości, więc ciężko mi ocenić.

W każdym razie dostajemy typowe Hawkwindowe transy okraszone mnóstwem solówek gitarowych (zasługa Huw Lloyd-Langtona, który powrócił do grupy rok wcześniej - słychać go już na Live Seventy Nine): Levitation, Motorway City, instrumentalne World of Tiers i Space Chase. Jest nawet jeden przebój, mocno już brzmiący latami 80-tymi: Who's Gonna Win the War (faktycznie mógłby się znaleźć w repertuarze takiego Saxon - takie powolne, heavy-metalowe granie z klawiszami, typowe dla lat 80-tych). Nie brakuje też bardziej skomplikowanych, wielowątkowych utworów - The Fifth Second of Forever, krótki, ale treściwy, z klimatycznym intro i outro; oraz Dust of Time, jedno z częściej wykonywanych na koncertach nagrań. Oprócz tego mamy jeszcze syntezatorowe wstawki - Psychosis i Prelude. Fajna płyta, choć krótka (niecałe 38 minut) - widać, że brakowało im materiału, choć na koncertach promujących album pojawiał się już utwór Angels of Death - co można było usłyszeć na albumie koncertowym z 1984 roku This is Hawkwind...Do Not Panic.

Wydanie bardzo archaiczne - z 1987 roku, ale za to było dużo tańsze niż reedycja z 2009 roku. W ogóle szkoda, że płyty Hawkwind nie pojawiły się w wersjach zwykłych, jednopłytowych. Cóż, pewnie się już nie doczekamy, skoro jest inna tendencja do produkowania głównie winyli a nie płyt CD. Dobre i to. Irytuje mnie tylko to żółte tło z tyłu okładki.

Ocena: 5/5 

Single: Who's Gonna Win the War?








sobota, 11 grudnia 2021

Prince - Welcome 2 America (2021)

Data zakupu: 26 listopada 2021 roku

Album nagrany w 2011 roku i z nieznanych powodów odłożony na półkę. Dobrze, że w końcu ujrzał światło dzienne - to bardzo przyjemny kawałek muzyki. Podobnie jak opisywana przeze mnie płyta HITnRUN Phase Two jest on bardzo spójny stylistycznie - kawałek przyjemnego, niezbyt nachalnego pop rocka, z ładnymi melodiami, pozbawiony dłużyzn, ale też pozbawiony jakichkolwiek ambitniejszych fragmentów. Powstał jako wynik sesji z muzykami, z którymi Prince ani wcześniej ani później już nie pracował. 

Mamy więc dużo spokojnej muzyki, która płynie przyjemnie i może robić za fajne tło. Album powstał zaraz po porażce jaką była płyta 20Ten i kompletnie jej nie przypomina - na szczęście jest znacznie lepszy. Co ciekawe, najsłabiej wypadają dymiczniejsze momenty: o ile Check the Record jest jeszcze fajny, to już Hot Summer czy Yes raczej wypadają irytująco. Najlepsze momenty to te w średnim tempie: tytuły utwór ma fajną linię basu, przypomina momentami utwór The Rainbow Children; Born 2 Die, chyba najlepszy na albumie, czaruje genialnym początkiem; wspomniany już Check the Record ma świetny riff; nieźle wypada też Running Game (son of the slave master) z ciekawym motywem przewodnim; w ucho wpadają też 1000 Light Years from Here oraz Same Page, Different Book. Słabo brzmi za to cover Soul Asylum czyli Stand Up and B Strong - jakoś mnie irytuje. Nie przekonuje mnie także jedyny utwór zagrany w całości przez Prince'a czyli 1010 (rin tin tin) - ot takie pitolenie. 

Ciekawostką jest fakt, że dwa utwory pojawiły się na HITnRUN Phase Two, choć nagrane na nowo i przearanżowane: ballada When She Comes jest bardzo podobna, ale utwór 1000 Light Years From Here wpleciono w kawałek Black Muse i mocno skrócono. 

Płyta wydana jest przepięknie - ładne kolory, dobre zdjęcia (choć ciut za dużo), pełne teksty i opisy. Bardzo mi się podoba - pomimo, że to digipak. Jest prawie tak ładnie wydana jak 3121.

Ocena: 2/5














środa, 8 grudnia 2021

Płyty J: Guns N'Roses - Greatest Hits (2004)

Bardzo fajny składak, zawierający faktycznie największe hity GNR (choć osobiście wywaliłbym Civil War). Słucha się tego naprawdę dobrze, pomimo, że nagrania są ułożone niejako chronologicznie. Zaskakuje jak dużo coverów nagrali w swojej karierze i jak dobrze im wychodziły. Znakomitym posunięciem jest umieszczenie na końcu przeróbki Sympathy for the Devil Rolling Stones, umieszczonej w filmie Wywiad z Wampirem. Naprawdę fajna wersja. A reszta? Cóż, większość to klasyki, często zarżnięte przez różne stacje radiowe - Don't Cry czy Sweet Child of Mine można usłyszeć prawie codziennie na różnych antenach.

Wydanie takie sobie, przeszkadzają mi te szare zdjęcia zespołu na szarym tle. Spis utworów z tyłu mało czytelny, za to rzetelne opisy są w środku.

Ocena: 3/5










piątek, 3 grudnia 2021

Płyty J: Tears for Fears - Rule the World (2017)

Moja żona ma kompletnie odmienny gust od mojego, ale parę pozycji z jej kolekcji jest interesujacych, pomyślałem więc, że może niektóre z nich tutaj przedstawię.

Na początek płyta, którą dostała w prezencie - składak hitów Tears for Fears obejmujący cały okres ich kariery, w tym także płyty nagrane bez Curta Smitha. Bardzo fajny zestaw, cieszy mnie szczególnie obecność kilku nagrań z lat 1993-2013 - kawałki takie jak Cold czy Closest Thing to Heaven są bardzo ładne i nawet je lubię. Fajnie też, że Shout jest w wersji radiowej - jakoś płytowa wersja wydaje mi się zbyt długa i nudna. Oczywiście większość nagrań pokrywa się z moją składanką Tears Roll Down ale nie wszystko zostało uwzględnione, no i są też 2 nowe nagrania - niestety dość słabe, szczególnie I Love You but I'm Lost - przeprodukowany, źle brzmiący, typowe "wall of sound". Stay, jako ballada, wypada lepiej, choć to też nic szczególnego.

Wydanie bardzo ładne, ciekawa kolorystyka. Fajnie, że w zwykłym pudełku.

Ocena: 3/5