Data pierwszego zakupu: 3 lipca 1995 roku
Data drugiego zakupu: 22 marca 1999 roku
Data ponownego zakupu: 4 lutego 2016 roku
Płyta, która pojawia się i znika w mojej kolekcji... Tym razem zostanie już na stałe. Debiut NIN w warstwie instrumentalnej nie bardzo przypomina ich późniejsze dokonania - mamy do czynienia z dobrze zaaranżowanym, dobrze wyprodukowanym, bardzo dobrze skomponowanym i wyśmienicie zaśpiewanym electro-popem, trochę w stylu Skinny Puppy, Front 242 czy innego tego typu kapele. Reznor potrafił jednak naznaczyć muzykę swoim piętnem - od razu słychać, że to jego twórczość. Dominują syntezatory, brzmienie jest jak najbardziej "ejtisowe", ale jest sporo smaczków, które zwiastują jego ambitniejsze poszukiwania z lat 90-tych. Jest trochę gitar, jest smutny fortepian, no i są kontrowersyjne teksty. Wiele refrenów da się śpiewać pod prysznicem (Head Like a Hole, Down in It, Kinda I Want To), piosenki nie są zbyt skomplikowane, choć nie brakuje czasami instrumentalnych odlotów (Ringfinger). Fajny album, miło się do niego wraca.
Okładka taka sobie, różowy kolor trochę przeszkadza. Szkoda, że wkładka jest w wersji pionowej - kiepsko się to czyta. Dobrze, że są teksty, przynajmniej wiadomo, jakim zboczeńcem był Reznor w tamtych latach ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz