Data zakupu: 16 marca 2015 roku
Sporo czasu minęło od poprzedniego numeru Lizarda (ok. 4 miesięcy), mam jednak nadzieję, że pismo nie upadnie i zacznie ponownie pojawiać się regularnie. Właściwie to nie jest to numer zimowy, lecz raczej wiosenny - patrząc na to co za oknem...
Po raz kolejny dostajemy pełny album jednego wykonawcy. I w dodatku po raz kolejny jest to Mark Kelson, lecz tym razem razem z kolegami (album ten ukazał się oryginalnie w 2013 roku). No i z przykrością muszę stwierdzić, że solowe dokonanie Marka wypada dużo lepiej. Zamiast progresywnej muzyki dostajemy 13 piosenek z pogranicza rocka i metalu. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie dwie rzeczy: po pierwsze - wszystkie piosenki są niesamowicie do siebie podobne, co powoduje, że album jest najzwyczajniej na świecie nudny. Zaczyna się nawet ciekawie - niezły riff, mocne brzmienie (za wyjątkiem perkusji, ale o tym za chwilę), pojawia się nawet krótka solówka gitarowa... A potem jest znowu to samo i to samo.... Wokal się prawie nie zmienia, tempa nagrań dość podobne, a perkusja... No właśnie - po drugie: brzmienie perkusji jest okropne. Werbel brzmi jakby ktoś grał na garnku z pogłosem, w dodatku perkusista jest marny. Psuje to dodatkowo odbiór. Wyróżnić mogę, oprócz pierwszego kawałka, także numer The End of Everything, który różni się od reszty ciekawszym rytmem i trochę inną melodyką. Za to punkt więcej.
Za to duży plus dla wydawcy gazety za piękne wydanie płyty. Jest książeczka, jest wkładka i ładny nadruk na CD. Po wsadzeniu do pudełka prezentuje się ona naprawdę znakomicie.
Ocena muzyki: 2/5
Zafoliowane pismo z płytą
Tak wyglądała płyta dołączona do pisma
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz