Zapowiedź tej płyty spowodowała szybsze bicie serca zarówno wśród fanów Orba jak i Pink Floyd. Zespół elektroniczny był przecież swego czasu nazywany "Pink Floyd lat 90-tych", a Gilmour dawno nie wydał czegoś nowego. A już taka ciekawa kolaboracja nie mieściła się w głowie - pomimo, że stały współpracownik PF, Guy Pratt, basista grający z zespołem już od 1988 roku, jest również dobrym znajomym zespołu Orb. W dodatku okoliczności powstania płyty były niecodzienne - inicjator projektu, Youth, skontaktował się z Gilmourem w celu nagrania utworu Chicago na składankę poświęconą Grahamowi Nashowi. Ostatecznie z tego utworu niewiele wyszło - Gilmour trochę posmęcił na gitarze, Youth dograł do tego trochę elektroniki i na tym sprawa się skończyła. Jednakże materiałem zainteresował się Paterson - dorzucił jeszcze więcej klawiszy/sampli/innych rzeczy, zmiksował i zrobił z tego album - 49 minut muzyki. No i wyszło Metallic Spheres.
Jednakże z całego tego zamieszania niewiele dobrego wyszło. Na album składa się właściwie jeden utwór podzielony na 10 fragmentów, z czego wyróżnić można jedynie 3 motywy. Najdłuższy motyw przewijający się przez cały album to jednostajny beat na tle którego słychać trochę gitary Gilmoura i różnorakie ambientowe plamy Youtha, od czasu do czasu przetykane jakimiś melodiami lub ambientowymi wstawkami. Ewidentne nawiązanie do Blue Room Orba. Niestety takie granie już po jakichś 10 minutach nuży i nudzi. Mamy też fragment zagrany na gitarze akustycznej, trochę w stylu country - co ciekawe na gitarze tej nie gra Gilmour tylko niejaka Marcia Mello. Wstawka trochę od czapy. Największym plusem albumu jest 3 motyw - kończący całość. 8 minut całkiem niezłego dubu, kompletnie odmiennego od reszty - moim zdaniem najlepszy moment płyty. Całość niestety rozczarowuje, zwłaszcza fanów Gilmoura - bo o ile z Orba jest tu całkiem sporo, to jego gitara "pojawia się i znika", w dodatku grając rzeczy mało zapadające w pamięci. Szkoda, mogło z tego wyjść coś ciekawszego.
Oczywiście jako fan Orba musiałem się pokusić o kupienie wydawnictwa dwupłytowego (w białej wersji kolorystycznej). Na drugiej płytce mamy album w wersji 3D60 - ciekawej technologii mającej na celu stworzenie wrażenia muzyki 3D podczas słuchania jej na słuchawkach. Przyznaję, że chyba mam krzywe uszy, bo jakoś tego efektu nie słyszę - albo mam za słaby sprzęt grający. Natomiast absolutną ciekawostką jest fakt, że wersja 3D60 jest kompletnie inaczej zmiksowana! Ambientowy wstęp jest dużo dłuższy, końcówka pierwszej części posiada linię basu nieobecną na pierwszej płycie, niektóre fragmenty płyty są krótsze... Bardzo intrygujące, choć nie wiem skąd się wzięła ta różnica - być może chodziło o wypuklenie dźwięków bardziej nadających się do prezentacji w formie 3D.
Cały album został za to pięknie wydany w podwójnym digipaku z bardzo ładnymi, choć trochę ubogimi grafikami. Szkoda, że nie zostały one rozwinięte w tak kreatywny sposób jak w teledysku do Hymns to the Sun. Wkładka mała i skromna, ale również estetyczna. Minusem jest fakt, że całej płyty nie podzielono na kawałki - mamy tylko dwa tracki - Metallic Side i Spheres Side. Po zrzuceniu płyt do formatu MP3 od razu sobie ją podzieliłem.
Ocena muzyki: 3/5 | Link do Spotify
Okładka - naklejki zostawiłem na pamiątkę
Tył
Bok
Rozłożony digipak
Środek
Rozłożona wkładka
Wnętrze wkładki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz